Dzień z życia matki
04-04-2018, 11:05 Akademia po godzinachWolontariuszka poznańskiej „Drużyny Szpiku”, organizatorka wspaniałych przedsięwzięć, instruktor tańca w Studio Kreacji Ruchu Arlety Piotrowskiej, Ambasadorka Akademii Piłkarskiej Reissa, najlepsza przyjaciółka i matka 24 godziny na dobę. Mowa o pani Agacie Sawada – mamie 6-letniego Alexandra. W wywiadzie z redakcją Akademii opowiada jak w dobie XXI wieku wygląda codzienne życie matki.
Wyraz „mama” powstał w wielu językach jako dźwiękonaśladowcze wołanie niemowlęcia. Najwcześniej dziecko uczy się wymawiać właśnie sylabę „ma”. Kim dla Pani jest matka? I co powinniśmy rozumieć pod tym pojęciem?
Mama była jest i będzie dla mnie autorytetem. To dzięki niej wiem co jest dobre, a co złe. To wyjątkowa osoba, która nauczyła mnie szacunku do innych ludzi. Tego się trzymam i tego szacunku będę uczyć i wymagać od swojego dziecka. Niestety w dzisiejszej dobie zapomina się o tym, jak szacunek jest ważny.
Na co dzień Alexander jest zawodnikiem Akademii Piłkarskiej Reissa. Jak Pani ocenia postępy synka i skąd pomysł na udział w treningach Akademii?
Piłka nożna od zawsze królowała w moim domu. Tata był piłkarzem ówczesnej „Stali Pleszew” i zaraził mnie miłością do piłki. Jeździłam na mecze, bacznie obserwowałam rozgrywki w telewizji, sama też grałam w szkole podstawowej. Z reguły mówią, że każdy tata – kibic, piłkarz, marzy o tym, by syn został w przyszłości jak Pele czy brazylijski Ronaldo. Jako mama- kibic nie dążyłam do tego na siłę i nie wymagałam od syna, by spełnił moje dziecięce marzenie. Ale dziś mogę powiedzieć, że jestem dumną mamą małego piłkarza. Piłkarza, który pewnego dnia chciał grać, jak jego koledzy, dlatego spełniam jego marzenia, pocieszam, ocieram łzy, przytulam, całuję „zbite kolanko", dodaje otuchy i tłumaczę: „Dasz radę", „Synku, trzeba umieć przegrywać". Najgorzej jest właśnie z przegraną, która u Alexandra wywołuje zbyt silne emocje. I myślę, że to piłka nożna i duch rywalizacji pozwoli w pewnym sensie wyzwolić tą frustrację.
Działalność w ramach Drużyny Szpiku to piękne i szlachetne przedsięwzięcie. Skąd pomysł na zostanie wolontariuszką i pomoc często nieuleczalnie chorym dzieciom?
Będąc w liceum przez kilka tygodni pracowałam jako wolontariusz w hospicjum. Mimo poczucia spełnienia, zrezygnowałam, bo moja wówczas ogromna wrażliwość okazała się przeszkodą. Prawdziwy i mocny cios dostałam, gdy w 2011 roku na raka zachorowała moja koleżanka Natalia. Miała tyle planów na życie. Dostała wymarzoną pracę wychowawcy w Domu Dziecka w Pleszewie. Niestety prysła bańka szczęścia. A my walczyliśmy o nią i dla niej. Razem z koleżankami zorganizowałyśmy Dzień Dawcy Szpiku, gdzie zarejestrowały się 384 osoby. Sama też zarejestrowałam się i zostałam potencjalnym dawcą. Niestety Natalia odeszła. Mimo ogromnej rozpaczy, postanowiłam walczyć o swoją codzienność i o codzienność innych. Za każdym razem, gdy pomagam innym, myślę o niej… o mojej Natalce.
Czy gdyby spotkała Pani siebie 3 lata temu, czy coś by Pani zmieniła?
To pytanie prowokuje do przemyśleń. Na pewno wiele rzeczy zrobiłabym inaczej, lepiej.
Jakie jest Pani największe marzenie? Kiedy będzie mogła Pani śmiało powiedzieć, że jest Pani „kobietą spełnioną”?
Mam zdrowego, cudownego syna, z którego jestem dumna. Mam kilku prawdziwych przyjaciół, za którymi wskoczyłabym w ogień i dzięki którym to ja staję się lepsza. Staram się tak żyć, by nikogo nie zranić. Dużo pracuje i staram się nie wchodzić w żadne schematy. I choć ciągle jestem zawodowo nienasycona wiem, że jeszcze przede mną wiele wyzwań, czuje się kobietą wolną i spełnioną.
Rozmawiała: Magdalena Rychlik